Jakoś tak niecodziennie ale zacznę od wytłumaczenia się… W całym wpisie nie chodzi mi ani o jakieś narzekanie, czy skarżenie się czy też broń Boże o ocenianie ludzi… Nie jestem dusigroszem, który liczy każdy pieniążek, kiedy budzi się z samego ranka, jak Harpagon grany przez Louis de Funes w komedii Skąpiec 😉 Ot po prostu, najzwyczajniej w świecie, chciałbym się podzielić maleńką historią, która mnie rozbawiła lekko, a która mi się przydarzyła ostatniej niedzieli.

Żeby nie zdradzić wszystkiego od razu zacznijmy od początku 😉 W niedzielę pierwszy raz wybrałem się do wspólnoty Jardin “za rzeką”… Powstała ona tak naprawdę w wyniku chyba jakichś niesnasek z muzułmanami, w wyniku których niektórzy chrześcijanie musieli odejść z Bousso i szukać miejsca i ziemi dla siebie gdzie indziej… Początkowo było to kilka osób, ale jak to bywa zawsze i wszędzie w takich przypadkach (w Europie także) z kilku osób zrobiło się kilkaset… Bo akurat brat stwierdził, że może przecież zamieszkać obok brata, a to znowu siostra… a jak siostra to przecież nie sama, ale i jej rodzina. A rodzina to nie tylko rodzeństwo, dzieci czy rodzice, ale i kuzyni bliżsi, dalsi, ze strony ojca czy matki, pociotki czy kto tam jeszcze… nie ma szans i tak tego spamiętać 😉 … Podsumowując tak właśnie zrobiło się z tego kilkaset osób.

Z samego rana więc zapakowałem plecak, potem motorkiem po piasku dotarłem do rzeki, następnie łódką napędzaną kijem 😉 przeprawiłem się na drugą stronę. Na brzegu jakoś nikt nie czekał, ale znalazł się ktoś kto mnie zaprowadził do wioski… więc “z buta” do katechisty i jestem na miejscu … A tu okazuje się że jeszcze nie… wsiadamy więc znowu na motorek i jedziemy do kaplicy…

Tam spowiedź w polu pełnym zboża, przerywana tym, że ktoś z wiernych czekających na mszę, co jakiś czas idzie za potrzebą 😉 w krzaki, a dokładniej w zboże… no i w końcu msza…  Na zakończenie parafianie chcieli się postawić i zrobili specjalnie dla mnie procesję z darami i zrzutę na “rozruch” dla nowego księdza 😉 na dobry start na parafii… wyszło tego całe 11,50 zł na nasze polskie pieniądze, więc mimo że ceny wszystkiego w Czadzie są dwukrotnie wyższe niż w Polsce, postanowiłem zaszaleć i pojechać do stolicy 😉 a jak… jak szaleć to z rozmachem… Co prawda tyle gotówki wystarczy mi na zakup przy dobrych wiatrach 1,5 l Coca Coli, no ale na chipsy już niestety nie … Nie ma co narzekać … Jest Cola jest impreza 😉

Minęło kilka dni… piszę ten artykuł, powoli wracam do siebie, bąbelki Coca Coli nie uderzyły mi do głowy, “rozruch” który zafundowali mi parafianie był pozytywny, a pobyt w stolicy owocny, a to wszystko za 11,50 zł… 😉

PS. Dobrze że się załapałem na darmowy przejazd do stolicy ze znajomym misjonarzem, bo byłoby krucho z finansami ;)))) Nie wspomniałem, że dostałem również cztery kury… więc kontynuacja imprezy w Bousso 😉 co prawda kury wystąpią w niej w troszkę innej roli 😛